W 2011 roku przebywający na rezydencji w Zamku Ujazdowskim Bianca i Fabio z kolektywu Brave New Alps zrealizowali projekt, który polegał na urządzeniu w jednym z zamkowych pomieszczeń sub-rezydencji. We współpracy z Pawłem Jasiewiczem zaprojektowali i skonstruowali tymczasowy drewniany „pokój wewnątrz pokoju” i tym samym ustanowili „gospodarkę wsparcia”, dzieląc się przestrzenią, w której pracowali i żyli w czasie swojej rezydencji, z sześcioma innymi twórcami. Brave New Alps dysponowali nadwyżką zasobów i dzięki temu mogli się nimi podzielić z innymi twórcami. My również, organizując rezydencje w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, możemy wprawić w ruch pozyskane od publicznych darczyńców środki, dystrybuując je pomiędzy artystów oraz projekty i finansując wsparcie merytoryczno-produkcyjne. By gościć potrzebujemy miejsca; mając do niego prawo, możemy otworzyć je dla innych.

Brave New Alps we współpracy z Pawłem Jasiewiczem, Mój Zamek jest Twoim Zamkiem, 2012. Zdjęcie: Bartosz Górka.

Budynek Laboratorium przypomina polski dworek. W porównaniu z sąsiadującym gmachem Zamku Ujazdowskiego jest dosyć mały. Przed nim – równo skoszony trawnik; za – brukowana droga, stolarnia i piec. Laboratorium stoi na skarpie wiślanej. Akurat w tym miejscu jest ona zupełnie niezagospodarowana, rosną tu samosiejki akacji i czarnego bzu. O tej porze roku zapach jest słodki i upojny. Gdyby nie szum Trasy Łazienkowskiej, można by odnieść wrażenie, że jest się na peryferiach miasta. A jednak zaledwie kilka przystanków stąd jest centrum Warszawy. Na trawniku jabłoń, z owoców której Juliette Delventhal piekła szarlotki, a Pipa Ambrogi robiła konfitury. Za budynkiem grusza – dziczka, ale smaczna, dobrze nadaje się na przetwory. By zerwać owoce, trzeba się było wspiąć na wysoką drabinę lub wychylić z okna jednego ze studiów.

Budynek Laboratorium na tle Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa. Zdjęcie: Bartosz Górka.

Juliette Delventhal, Paweł Kruk, We’re Like Gardens, 2012, Zdjęcie: Michał Grochowiak.

Juliette Delventhal, Paweł Kruk, We’re Like Gardens, 2012. Zdjęcie: Bartosz Górka.

Gdyby nie fakt, że w budynku Zamku Ujazdowskiego i Laboratorium mamy przestrzenie do mieszkania i pracy, budżet programu rezydencji w dużej mierze pochłaniałyby koszty wynajmu mieszkań dla artystów i jego „nadwyżka” nie mogłaby być przeznaczona na projekty. Ewentualnie przyjmowalibyśmy tylko gości z państw zachodnich, które organizują system wpierania twórców i opłacają zagraniczne rezydencje swoim obywatelom. Choć istnieją na świecie programy, takie jak nowojorska Residency Unlimited, które nie mają przestrzeni mieszkalnych i działają raczej jak agencje kojarzące artystów i miejscowe instytucje zainteresowane działalnością w dziedzinie sztuki, to w moim odczuciu kluczowe jest miejsce. To dzięki niemu może dojść do czasowego zadomowienia, zamieszkania i osadzenia zaproszonej osoby w lokalnym kontekście, co odróżnia rezydencję od innych form podróżowania.

Zrozumiałam to już w 2002 roku, po trzymiesięcznym pobycie w Akademie Schloss Solitude. Poprzedzał on pracę nad wystawą-festiwalem A Need for Realism z udziałem artystów z całego świata, którzy wówczas rezydowali w Stuttgarcie. To moje jedyne doświadczenie rezydencyjne, ono właśnie zdeterminowało moje myślenie na temat tej formy pracy z twórcami. Hojne Solitude organizuje długie, niegdyś nawet dwuletnie, w pełni opłacone pobyty dla profesjonalistów zajmujących się sztuką1, oferując zakwaterowanie w jednym z ponad 40 mieszkalnych studiów oraz miejsce do pracy. Umożliwia życie w międzynarodowej społeczności artystycznej, zapewnia udział w wydarzeniach, sympozjach tematycznych, a także wsparcie techników, koordynatora. W przypadku takiej rezydencji „mieszkać” oznacza zarazem móc skupić się na pracy koncepcyjnej, badawczej, poznawaniu ludzi i współpracy.

Budynek Laboratorium, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa. Zdjęcie: Bartosz Górka.

Zapraszając artystów do udziału w projekcie A Need for Realism zaproponowałam im przyjazd na minirezydencje. Prawie trzydziestu twórców z Europy Zachodniej, Stanów Zjednoczonych, Palestyny, Izraela czy Rosji w tym samym czasie eksplorowało Warszawę, konfrontując swoje doświadczenia z przywiezionymi tu ze sobą wyobrażeniami. Takie konfrontacje przynosiły czasem nieoczekiwane skutki: nie odnalazłszy w Polsce oczekiwanych obrazów PRL-u, kolektyw Susanne Burner, Gary Ward i Gregor Sander wyruszył dalej na Wschód do Kłajpedy, gdzie spodziewał się znaleźć nieco więcej powidoków komunizmu.

Rezydenci mieszkali w Domu Gościnnym Sezam, skąd codziennie dojeżdżali do Zamku Ujazdowskiego na prowadzone przez siebie warsztaty, wykłady, czy do pracy nad projektami na wystawę. Ich obecność uświadomiła mi i Wojtkowi Krukowskiemu, ówczesnemu dyrektorowi CSW, że musimy stworzyć tymczasowy dom dla artystów w Zamku. Dzięki temu ich obecność w Warszawie wzbogaci lokalną scenę, a ich projekty pozwolą nam zobaczyć się z odmiennej perspektywy. Nie zdawaliśmy sobie wtedy jeszcze sprawy, że miejsce, które należy do instytucji, zapewni temu programowi finansową równowagę i bardzo dobrą podstawę do rozwoju. Wiele organizacji z krajów dawnego bloku wschodniego, z którymi Akademie Schloss Solitude od 2005 roku współpracowała, właśnie z powodu braku infrastruktury musiało zaprzestać swojej działalności rezydencyjnej. Wśród nich znalazła się bardzo ciekawa organizacja Interspaces w Sofii czy Kuda.org z Nowego Sadu. Brak infrastruktury jest wciąż problemem, z którym mierzą się mniejsze, niezależne programy. Od zdobycia środków na infrastrukturę i obsługę niejednokrotnie zależy ich istnienie, ponieważ sfinansowanie mieszkania na dłuższy pobyt może nawet podwajać koszt organizacji rezydencji. Od kilku lat coraz popularniejsze, szczególnie w Japonii, staje się prowadzenie przez rezydencje działalności gospodarczej Airbnb, by w ten sposób pozyskać fundusze na program i realizację projektów.

Wojciech Krukowski już od połowy lat 90. marzył o powołaniu do życia w budynku Laboratorium Międzynarodowego Centrum Artystycznego. Jego wizja zakładała stworzenie infrastruktury: mieszkań, pracowni, galerii i sali widowiskowej. Jednak przekonywanie potencjalnych darczyńców o wadze tego przedsięwzięcia natrafiało na opory i tak budynek Laboratorium stał długo niezagospodarowany, a program rezydencyjny pozostawał w sferze marzeń aż do pierwszych lat obecnego stulecia. Wraz ze współpracą z Akademie Schloss Solitude i moją rezydencją w Stuttgarcie w 2002 roku, a także osobistym i bardzo emocjonalnym zaangażowaniem w projekt, pojawił się gospodarz.

Gospodarz

…a raczej gospodyni, mająca już wyobrażenie o tym, jaki dom chciałaby stworzyć dla swoich gości. Budowałam go rok, od października 2002 do października 2003 r., dysponując środkami pozostałymi po projekcie A Need for Realism oraz otrzymując wsparcie z ministerstwa kultury w wysokości około 80 tysięcy złotych. W tamtym czasie współpracowałam ze wspaniałym zespołem młodych i bardzo zaangażowanych stażystów oraz wolontariuszy, takich jak Ania Rosińska, Ula Siemion czy Ola Berłożecka, którzy czasem za swoją pracę dostawali skromne wynagrodzenie, ale częściej dobre słowo i poczucie, że działają w słusznej sprawie. Dzięki ich zdolności przekonywania, studia zaprojektowane zostały przez profesjonalistkę z wydawnictwa Murator i wyposażone przez wiele firm, które wspierając ideę rezydencji przekazały nam za darmo armaturę, krzesła, podłogi, sztućce, naczynia i sprzęt.

Studio na poddaszu Zamku Ujazdowskiego, którego budowa zakończyła się pod koniec 2003 r., mogło pomieścić jednocześnie dwóch artystów. Ten kameralny charakter miejsca zdeterminował formę pracy z twórcami, którzy wraz z kuratorem – od 2004 roku współpracujemy z Marianną Dobkowską – działali w duetach. Ich celem była realizacja projektu wymyślonego podczas rezydencji. W tym czasie powstawały inicjatywy zupełnie szalone i czasem o imponującej skali, by przywołać choćby Darwina śpiewającego na fasadzie Pałacu Kultury What a wonderful world Luisa Armstronga; minirewolucję hipisowską Christophera Draegera wraz z manifestacjami, wypadami za Warszawę i Egg Barem, które stały się tłem dla jego wideo; Revival Paradise – remake filmu Jarmusha zrealizowany przez Frederica Mosera i Philippa Schwingera, czy opowieść o osiedlach zamkniętych Sofie Thorsen. Wielu z tych inicjatyw towarzyszyły publikacje, artbooki, czy fanziny.

Vitor Cesar, Iść przez miasto w stanie zamętu, 2015. Zdjęcie: Bartosz Górka.

Podróż kolektywu Hyslom, 2017. Zdjęcie: Hyslom.

Podróż kolektywu Hyslom, 2017. Zdjęcie: Hyslom.

Karolina Ferenc, Soiltopia, próbki ziemi pobrane w okolicy Zamku Ujazdowskiego. Zdjęcie: Bartosz Górka.

Christoph Draeger, Tropolicalia, festiwal-piknik, The OpenEGG przed Zamkiem Ujazdowskim. Zdjęcie: Patrycja Stefanek.

Christoph Draeger, Tropolicalia. Zdjęcie: Christoph Draeger.

Christoph Draeger, Tropolicalia. Zdjęcie: Christoph Draeger.

Realizację takich wymagających pod wieloma względami – finansowym, organizacyjnym, logistycznym – projektów umożliwiało wcale nie wyjątkowo wysokie dofinansowanie rezydencji (granty na produkcję w wysokości od 4000 do 8000 złotych nie były większe niż te, które artyści otrzymują obecnie) ale osobiste zaangażowanie kuratorek i stażystek. W tym czasie rozumiałyśmy naszą rolę nie tylko jako przysłowiowe „dostarczanie ciepłych kołderek” naszym gościom – bo zdarzało się, że przynosiłyśmy takie ze swoich domów do niedogrzanego zimą Zamku – ale bycie odpowiedzialnymi za „zadowolenie i satysfakcję” artystów.

Na fali młodzieńczej euforii realizowałyśmy projekty naszych gości, tworzyłyśmy sieci współpracowników i inwestowałyśmy w nie zasoby prywatne, rodzinne i instytucjonalne. Było to naszym zdaniem konieczne. W tym czasie potrzeba posiadania instytucji mogącej się już pochwalić pierwszym w Polsce programem rezydencyjnym była zaspokojona. Niemniej trudno w niej było o miejsce na projekty powstające w ekspresowym tempie podczas trzymiesięcznych pobytów, realizowane często przez artystów zagranicznych, którzy w Polsce nie mieli swojej publiczności. A jeszcze trudniej o wsparcie ekip technicznej i administracyjnej. Rezydencje był to „dopust Boży” i dodatkowa praca, której nie chcieli wykonywać na rzecz twórców otrzymujących stypendia dwu, a czasem trzykrotnie wyższe niż zamkowe pensje źle opłacani pracownicy.

Diagram przedstawiający skalę działań programu U-jazdowski Rezydencje, Martina Dandolo.

Doświadczenia te przełożyły się na nasze myślenie o „kuratorowaniu rezydencji” jako metodzie pracy różniącej się znacznie od roli kuratora w procesie tworzenia wystawy. Kształtowało się ono w odpowiedzi na praktykowanie gościnności przez nasz kobiecy zespół. Pracując korzystałyśmy z umiejętności, którymi jako partnerki, przyjaciółki, gospodynie i matki posługujemy się w codziennym życiu. Nasza domena to troska, empatia, uwrażliwienie na potrzeby innych, wspieranie procesu budowania relacji. Niektóre z pierwszych rezydencyjnych projektów kończyły się frustracją (artystów muszących zmierzyć się na przykład z faktem, że nie będą mieli wystawy w Zamku), czy naszym skrajnym wyczerpaniem, gdyż starałyśmy się za wszelką cenę wziąć odpowiedzialność za czyjeś „poczucie satysfakcji i zadowolenia”, co, jak wiadomo, pozostaje poza naszym wpływem. Tak intensywne i oparte na prywatnych zasobach rezydencje powodowały też wyczerpanie sieci kontaktów – bo też ile razy ta sama osoba może wspierać rezydentów, robiąc to pro bono?

Gość

Współcześnie większość profesjonalistów podróżuje, szukając nowych możliwości rozwoju osobistego i realizacji projektów. Pod pojęciem „artysta”, którym dla uproszczenia się posługuję, rozumiem najróżniejszych praktyków sztuki – artystów, kuratorów, badaczy, a czasem również ludzi wykonujących zupełnie inne zawody, jak menadżerów, kucharzy, dźwiękowców czy techników teatralnych. Biorąc udział w rezydencji, porzucają oni na jakiś czas swoją codzienność (choć w dzisiejszych czasach partycypacja w takim programie nie musi oznaczać nawet wyprowadzenia się z własnego miasta), by móc pracować lub wymieniać się doświadczeniami z innymi uczestnikami pobytu twórczego czy jego organizatorami. „Uprzywilejowanie” tej sytuacji polega na tym, że rezydent znajduje się w niejako „odrealnionej” rzeczywistości – pod parasolem ochronnym goszczącej go instytucji i w zależności od jej profilu ma kontakt z mentorem i grupą innych artystów. Zapewnia mu się warunki sprzyjające samotnej pracy, może tworzyć z dala od presji rynku sztuki i deadlinów wystawienniczych.

Czym jest więc właściwie rezydencja artystyczna? W obecnych czasach bardzo trudno przywołać jedną definicję tego pojęcia, tak wiele jest modeli i pomysłów na to, czym powinna być. Jest to niewątpliwie działanie wspierające mobilność osób wywodzących się ze świata sztuki – poprzez udostępnienie miejsca, a czasami nawet tylko sieci kontaktów i nie zawsze materialnych zasobów na określony czas. Sens istnienia rezydencji wiąże się ściśle z obecnością artystów. Ich ciekawość, pomysły, fantazje wyznaczają przebieg rezydencji i kształtują jej dynamikę. Jeśli spojrzeć na inicjatywy tego rodzaju z perspektywy organizacji goszczącej, to wiążą się one z hojnym „obdarowywaniem” nie tylko stypendiami czy wygodnym studiem, ale przede wszystkim zaufaniem i pomocą. Zaufanie rozumiane jest tutaj jako zgoda na podjęcie ryzyka związanego z inwestycją w proces, a nie w produkcję ukończonego dzieła.

Wielu twórców korzysta z rezydencji artystycznych, gdyż zapewniają one odpowiednie środowisko dla ich praktyki, zakładającej pracę z przedstawicielami lokalnych społeczności, partycypację, eksperyment oraz wyjście poza studio. W miejscu, w którym rezydenci znaleźli się po raz pierwszy, nie znając miejscowego języka, topografii ani mieszkańców, eksploracja staje się znacznie łatwiejsza lub w ogóle możliwa, gdy ma się swojego opiekuna. Funkcję tę programy definiują rozmaicie, czasem jest to kurator, innym razem asystent wolontariusz, a jeszcze innym producent. Kurator czy asystent rezydenta staje się jego przewodnikiem po nieznanej rzeczywistości, pomaga w budowaniu sieci kontaktów, opowiada historie związane z miejscem, w którym pracuje, często jest również tłumaczem, a zdarza się, że i przyjacielem.

Dlatego też w kontekście rezydencji używamy czasem sformułowania radical hospitality – absolutnej, radykalnej gościnności. Czyli takiej, w której dajemy wszystko, nie oczekując niczego w zamian. A jednak w rzeczywistości relacja między rezydentem a organizacją goszczącą opiera się na oczekiwaniu „odwzajemnienia”. Co więcej, jest na wielu etapach ograniczana kolejnymi warunkami. Chyba najbardziej widoczne jest to w momencie selekcji. W otwartych naborach (open calls) programy rezydencyjne otwarcie określają na stronach internetowych zasady swojej „warunkowej” gościnności. Trzeba spełnić szereg kryteriów merytorycznych i praktycznych. W wyszukiwarkach pojawia się wiele kategorii, według których usystematyzowane są organizacje rezydencyjne i na podstawie których artyści dokonują wyboru właściwego miejsca; są to między innymi: dyscyplina, typ rezydencji, towarzysz (od małżonka i dzieci po zwierzęta domowe), typ studia, stypendium czy grant projektowy.

Wyszukiwarka rezydencji ze strony www.resartis.org

Rezydencje stymulują podróże międzykulturowe. Goście i gospodarze pochodzą często z różnych krajów, kontynentów, posługują się odmiennymi językami. Dzięki obecności gościa gospodarz ma szansę spojrzeć na swoją rzeczywistość z jego perspektywy, może posmakować potraw innych kultur czy poznać nieznane mu zwyczaje, niemniej rezydencja jest też nieustanną negocjacją, wynikającą właśnie z kulturowej i społecznej odrębności obu stron. I choć jako organizatorzy rezydencji chcielibyśmy otworzyć się na ideę absolutnej gościnności, to w rzeczywistości postawa, która zakłada całkowite pozbycie się własnych oczekiwań i zasad w imię bezgranicznej otwartości na przybywającego jest czysto utopijna.

Mieliśmy niegdyś okazję gościć kuratora, który był czarujący niczym Don Juan i utalentowany… w tworzeniu własnej legendy. Szybko nawiązał przyjacielską relację z kuratorką prowadzącą jego rezydencję: razem imprezowali, był zapraszany do domu, na spotkania z jej znajomymi. W tym czasie otrzymywał też zaproszenia do kolejnych projektów. Niestety z czasem okazało się, że jego wkład w zaplanowane działania pozostawał jedynie deklaratywny, a co więcej, nasz uroczy rezydent zaczął łamać zasady obowiązujące w budynku rezydencji – korzystał z używek, a nawet podnajmował studia osobom trzecim bez wiedzy koordynatorów. Zdyscyplinowanie niesubordynowanego rezydenta, który w międzyczasie stał się przyjacielem, okazało się bardzo trudne. Bycie kuratorem, menadżerem, czy koordynatorem rezydencji nie może oznaczać rezygnacji z własnych potrzeb. Znajomi prowadzący programy wielokrotnie opowiadali mi o gościach łamiących wszelkie zasady albo takich, którzy stają się absorbujący nie tylko w relacji profesjonalnej. Nieraz słyszałam: „Dlaczego ja się w ogóle z nim spotykam w wolnym czasie, przecież nawet go nie lubię?!”.

Rozważając współcześnie pojęcie gościnności w kontekście rezydencji artystycznych, nie można pominąć kwestii poszukiwania schronienia przez twórców. W 1993 r. w odpowiedzi na zabójstwo pisarzy w Algierii powstał pomysł stworzenia sieci miast, które zgodziłyby się gościć zagrożonych literatów. W 2006 roku sieć przekształciła się w liczący z roku na rok większą liczbę członków ICORN (International Cities of Refuge Network). W Polsce Kraków, Wrocław, Gdańsk i Katowice przyjmują co roku jednego lub dwóch pisarzy na dłuższy pobyt; od 2019 r. do programu włączy się również Warszawa. Poczynając od 2013 r. można zaobserwować wzrost liczby inicjatyw zapewniających rezydencje dla artystów pochodzących z krajów objętych wojną albo narażonych na opresje z powodu zaangażowania politycznego, społecznego czy działalności opozycyjnej. Projekty typu Safe Haven (Bezpieczna przystań) rozwijają się w odpowiedzi na potrzeby wynikające z konfliktów zbrojnych i społecznych protestów w krajach arabskich. W przypadku takich organizacji na pierwszy plan wysuwa się nie jakość pracy, ale chęć niesienia pomocy artystom, którzy szukają sposobu, by uniknąć represji czy nawet śmierci w swoim kraju. Prowadzący te rezydencje stają przed wyzwaniami zupełnie innymi niż ci zajmujący się „klasycznymi programami”. Przede wszystkim muszą zmierzyć się z traumatycznymi doświadczeniami swoich gości i postarać się wesprzeć ich specjalistyczną opieką psychologiczną. Formalności związane z organizacją tych rezydencji są też znacznie bardziej skomplikowane niż w przypadku trwających trzy miesiące pobytów, w których najczęściej wystarcza wiza turystyczna. Kolejnym istotnym zagadnieniem jest znajomość języka miejscowego czy choćby angielskiego, bez której gościowi trudno zadomowić się w obcym kraju.

Juliette Delventhal, Paweł Kruk, Piec, 2011. Zdjęcie: Bartosz Górka.

I tak jak organizacje rezydencyjne odpowiadają na potrzeby współczesnych twórców, tak i artyści po wielekroć przywołują temat etycznych, politycznych i społecznych kwestii, dotyczących znaczenia gościnności w czasach masowej migracji, nasilania się nastrojów nacjonalistycznych oraz szerzenia się populistycznego języka, odwołującego się do podziału na „my” i „obcy”. Dziś, gdy kwestia praw regulujących przepływ obcokrajowców, regulacji, jakimi objęci zostają uchodźcy czy migranci ekonomiczni, jest wyjątkowo paląca i prowadzi do podziałów społecznych, warto wrócić do idei gościnności i paradoksu, który ujawnia się w samym pojęciu. Dla programów rezydencyjnych gościnność jest ideą fundamentalną, stanowi punkt wyjścia dla tego typu inicjatyw, splatając je z takimi kategoriami jak podróż, dom czy otwartość i udomowienie. Taka formuła pracy z artystami daje nadzieję, że w wyniku ścisłej współpracy rezydentów i instytucji, mogą w odpowiedzi na odnalezioną w świecie konkretną potrzebę powstawać projekty ważne i przynoszące zmianę.

BIO

Ika Sienkiewicz-Nowacka jest menadżerką kultury i kuratorką. To ona stworzyła w Ujazdowskim program pobytów rezydencyjnych. Jest absolwentką Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Ma także europejski dyplom zarządzania kulturą (uzyskany w Brukseli). Jest członkinią rad programowych Akademie Schloss Solitude i Res Artis. Jej zainteresowania badawcze skupione są na roli rezydencji w ramach praktyki artystycznej i instytucjonalnej. Inicjuje projekty, w których sztuki wizualne stają się narzędziem zmiany społecznej służą kształtowaniu i promocji alternatywnych modeli rozwoju społecznego.

Pozostało 80% tekstu