Rynek sztuki to miejsce, w którym rybie oczy mieszają się z perłami. Od tysięcy lat. Obrazy Dawnych Mistrzów fałszowali chińscy cesarze. Cesarzy oszukiwali dworzanie, podmieniając pałacowe oryginały na falsyfikaty. Bogacenie się społeczeństw i rozwój rynku masowego doprowadzały zawsze do zalewu falsyfikatów. Nieocenionym źródłem wiedzy na ten temat jest starożytna literatura chińska.

„W latach 713-742 cesarz Xuanzong kupował i zbierał obrazy i księgi z całego kraju, nakazując ówczesnym ekspertom umieszczać na dziełach swoje podpisy i dodawać kolofony”.[1]

„Wszystkie rzekome obrazy Li Chenga namalowane są niewprawną ręką, a sygnatury są sfałszowane. Dlatego pragnę ogłosić «Teorię braku Li»”[2].

„Deng Fu wymienia nie mniej niż 400 warsztatów produkujących falsyfikaty obrazów Zhao Mengfu”[3].

„Później falsyfikatów jego dzieł było niezwykle wiele. Gdy rano tworzył niewielki obraz na jedwabiu, w południe była już jego kopia, a w niecałe dziesięć dni wszędzie można było natrafić na owe powtórzenia”[4].

„Gdy tylko Wen kończył obraz wielkości cala, był on kopiowany na tysiące i setki sposobów. Obrazy przechowywano w domach lub sprzedawano na rynku, oryginały i falsyfikaty mieszały się ze sobą. Przez pewien czas ludzie żywiący się pracą pędzla czerpali z tego zyski, nierzadko się wzbogacając. Jednak mądre oko widzi zawsze różnicę między obrazami autentycznymi i falsyfikatami, które jawią się jak rybie oczy i perły”[5].

Naszym celem nie jest jednak opisywanie utyskiwań dawnych Chińczyków nad ludzką przewrotnością i żądzą zysku. Chcemy przyjrzeć się rybim oczom dzisiejszego rynku sztuki. A ponieważ robota fałszerza, w czym zgodni są znawcy tematu, nosi na sobie zawsze piętno estetycznych upodobań jego epoki, i to właśnie zwodzi i pociąga współczesnych, przyjrzymy się takim sprawkom mistrzów ułudy – fałszerzy i oszustów, które noszą wyraźny stempel naszych czasów. Czemu ma on być widoczny dopiero dla potomnych, jak vermeery van Meegerena, które dziś zalatują na kilometr mdławym Art Deco? Jakie są nasze sposoby? Czym różnią się od starożytnych? Jak wygląda nasz stempel?

Globalny rynek sztuki XXI wieku jest fenomenem bez precedensu. Przedstawienie modelowego falsyfikatu musi więc poprzedzać ogólna charakterystyka tego rynku. Bez znajomości jego elementarnych mechanizmów, będziemy się dziwić wciąż i wciąż, jak nakręcana kukułka.

***

Światowy rynek sztuki, zatrudniający około sześciu milionów osób, to konglomerat 300 rynków specjalistycznych. Są one częścią przemysłu artystycznego. Rynkiem sztuki współczesnej i rynkiem Old Masters, wyłącznie nas tu interesującymi, rządzą odmienne reguły gry. Globalny rynek sztuki współczesnej jest rynkiem spekulacyjnym, na który ćwierć wieku temu weszły wielkie korporacje, pompując w niego strumienie pieniądza. Finansjalizacja tego rynku wraz z narzędziami nowoczesnego marketingu, których w latach 40. i 50. użyła rodzina Sacklerów w amerykańskim sektorze farmaceutyków, wywołały zjawiska, których nie znano wcześniej. Największe galerie zaczęły zmieniać się w korporacje, których jedynym celem jest zagospodarowanie kapitału (martwego pieniądza), napływającego zewsząd na rynek.

Powstały dysproporcje między stabilnym rynkiem Old Masters, będącym dotąd ostoją wartości całego rynku, a rynkiem sztuki współczesnej krajów anglosaskich i Chin, na którym ceny oderwały się od wartości. Obecnie wartość dzieła zależy głównie od pochodzenia kapitału inwestycyjnego.

Sceptycy głoszą, że działa to trochę jak czarna skrzynka: włóż sto milionów, wyjdą różowe majtki w czarne kropki. Kilka lat temu na Dalekim Wschodzie wylicytowano najdroższy obraz współczesnego chińskiego malarza – przeszło trzydzieści milionów USD. Po aukcji obraz zniknął z hotelu. W wyniku przeprowadzonego dochodzenia policja odnalazła go na śmietniku – sprzątaczki uznały go za śmiecie i wyrzuciły zaraz po aukcji. Moraliści potrzebują takich exemplów, ale to zdarzyło się naprawdę.

W tym samym czasie pewien rosyjski magnat rezydujący w Księstwie Monaco wytoczył sprawę swojemu marszandowi o zwrot jednego miliarda euro; o tyle marszand ów miał zawyżyć rachunki za obrazy dawnych mistrzów. Spór Ryboloviev v. Bouvier, który kosztował posadę jednego z ministrów Księstwa, to bagatela wobec ilości pieniądza pompowanego w rynek sztuki współczesnej. Przed miesiącem rząd Korei Południowej interweniował w sprawie kolekcji dzieł sztuki zmarłego prezesa Samsunga. Spadkobiercy nie byli w stanie opłacić podatku od jej wartości – dwudziestu kilku miliardów dolarów. Na kwotę składają się przede wszystkim dzieła amerykańskich powojennych klasyków, które bezustannie drożeją. Rząd Korei nie chciał, aby zostały wywiezione i sprzedane zagranicą. Wciąż są wizytówką kraju.

Od kiedy japoński rynek nieruchomości uległ zapaści i przestał maniakalnie inwestować w obrazy francuskich impresjonistów, czyli od końca lat 80., nie widać sektora dawnej sztuki europejskiej, który mógłby przeżyć podobny boom. Obrazy impresjonistów, niegdysiejszy przedmiot kultu mas, tracą systematycznie na wartości, w związku z czym dom aukcyjny Christies zlikwidował ten do niedawna ważny samodzielny dział handlowy. Aukcje mega-hitów Dawnych Mistrzów organizuje się w dziale sztuki współczesnej. To on skupia na sobie uwagę inwestorów i żarłocznych mediów, to on przyciąga celebrytów. To tam przetacza się lawina martwego pieniądza, która winduje ceny wschodzących amerykańskich malarzy znacznie powyżej cen klasyków europejskiego malarstwa. Rynek Old Masters broni się, urządzając, z rzadka co prawda, przeautoryzowania – jakiś uczony akademik ogłasza, że dzieło nieznanego malarza, wycenione na aukcji na kwotę 1500 EUR, to wedle niego dzieło Caravaggia (Ansorena, Madryt 2021) warte przeszło sto milionów. W interesy od razu wtrąca się rząd, blokując wywózkę, zwołując konsylium ekspertów, inwestorzy oświadczają, że im to nie przeszkadza, i tak kupią. I tak dalej.

Rynek nigdy nie był bardziej masowy. Oznacza to nie tylko, że masowo produkuje się falsyfikaty, ale i cechy globalnej masowości kształtują jego oblicze. W 2011 roku rynkiem amerykańskim wstrząsnął upadek szacownej galerii Knoedler, działającej w Nowym Jorku od 1846 roku, jednej z najstarszych firm handlowych w USA. Ostatnie lata jej działalności to m.in. wielomilionowe sprzedaże prawie 40 fałszywych obrazów Rothko, Motherwella, Pollocka, namalowanych przez chińskiego artystę Pei-Shen Qiana w garażu w Queens. O upadku Knoedlersów nakręcono pełnometrażowy film dokumentalny, a ma jeszcze powstać film fabularny, w którym rolę łatwowiernej dyrektorki Ann Freedman zagra Meryl Streep.

Rok 2016 ogłoszono „rokiem falsyfikatów”. Wybuchła wtedy afera Giuliano Ruffiniego, okrzyknięta „artystycznym przestępstwem stulecia”. Francuska prokuratura wszczęła dochodzenie w sprawie grubego fałszerstwa po otrzymaniu anonimowego donosu. Ku rozgoryczeniu księcia Lichtensteinu – największego europejskiego kolekcjonera i dobroczyńcy muzeów Republiki – francuscy policjanci skonfiskowali obraz pseudo-Cranacha z jego kolekcji podczas wystawy w Aix. Na jaw wyszło jeszcze kilkanaście fałszerstw dawnych mistrzów o łącznej wartości ok. 225 mln USD. Obrazy wykonano z niespotykaną biegłością techniczną i artystyczną – erudyci i eksperci wydawali sprzeczne opinie, nabrał się Luwr i kilka innych instytucji. W przypadku obrazu pseudo-Halsa sędzia Knowles z londyńskiego Sądu Najwyższego oświadczył uczciwie, iż „ma nadzieję, że jego zalety artystyczne nie zostaną zignorowane i będzie się nim można cieszyć takim, jakim jest, czyli pięknym obrazem”. Podejrzewa się, że falsyfikaty namalował dobry włoski malarz Lino Frongia. Sądząc z reprodukcji, „Dawid kontemplujący głowę Goliata” pseudo-Gentileschiego i „Św. Hieronim” pseudo-Parmigianina to dzieła wysokiej klasy (czytaj: bardzo fotogeniczne). Frongia skromnie oświadczył, że ktoś, kto tak biegle naśladowałby wielkich mistrzów w tak różnych stylach, musiałby być geniuszem. Wpisał się tym samym w nurt wielkiej tradycji najlepszych fałszerzy świata, czyli Włochów, takich, jak niezapomniani Icilio Federico Joni i Umberto Giunti, obywatele Sieny, którzy perfekcyjnie podrabiali swoich utalentowanych rodaków sprzed pięciuset lat.

Rok 2016 zapisał się także skandalem fałszerstw dzieł Lee Ufana, żyjącego klasyka koreańskiej sztuki nowoczesnej, wskutek czego interweniował tamtejszy rząd, wydając specjalne ustawy o licencjach dla dilerów, mające zapobiec podobnym aferom w przyszłości. Ku zaskoczeniu opinii międzynarodowej, Lee Ufan autoryzował fałszerstwa. Tolerancja artystów dla fałszerzy leży w tradycji Dalekiego Wschodu, bierze się ona z pobudek humanitarnych. Dziwi natomiast przesadna reakcja państwa, którego uwagi uszedł elementarny fakt, że rynek sztuki to żywioł ludzkich pragnień. Jego immanentne cechy – egzemplaryczność towaru, poufny charaktery operacji, swobodna gra wartości – czynią go niezbędnym w tej, a nie innej postaci.

Lecz rok 2017 okazał się chyba jeszcze bardziej płodny w wydarzenia od poprzednika. Wystawa rosyjskiej awangardy w Muzeum Sztuk Pięknych w Gandawie została podrobiona w całości – list protestacyjny uznanych autorytetów w tej sprawie opublikował The Art Newspaper. Dyrektorka muzeum deklarowała, że „jej zadaniem jest stworzenie muzeum otwartego” i „spróbuje przepisać historię rosyjskiej awangardy na nowo”. Dyrektorkę wylano, rosyjskich kolekcjonerów, od których pożyczyła prace, aresztowano, wystawę zamknięto. W rzeczy samej, gandawska wystawa wyglądała jak pokaz eksponatów etnograficznych – wystawiono nawet kądziel i skrzynię ludową dekorowane w czarne kwadraty i tęczowych mużyków à la Malewicz. Jak można się było w tym nie połapać? Czy ideologia równości aż tak unaiwnia? A może przymknąć oko nakazuje rynek i prawa walki konkurencyjnej, do których dostosowały się muzea publiczne?

Odpowiedzi na to pytanie („jak można się było nie połapać”) udzieliła poniekąd wystawa kolekcji Muzeum Sztuki w Łodzi w jej siedzibie w handlowym mallu, na której pokazano konstruktywistyczne obrazy Malewicza namalowane przez współczesnego bułgarskiego artystę. Artysta ów zmienił swoje nazwisko na Kazimierz Malewicz, obrazy podpisano więc „Kazimierz Malewicz”. Nikogo za to nie represjonowano, nikogo nie wyrzucono z pracy, ani nie aresztowano – była to zwykła ludowa zabawa w sztukę współczesną, z której wszyscy w Polsce się śmieją. Dziwiłaby może nieco mniej w domach kultury, takich jak lewicowy krakowski MOCAK i prawicowy warszawski ZUJ, ale czy łódzkie Muzeum Sztuki, instytucja niegdyś światowa i ekskluzywna, nie zmieniło się już dawno w muzeum etnografii awangardy?

Pragmatycznym podejściem do podróbek klasyków amerykańskiego modernizmu, ujawnionych kilka lat temu na wystawie w Ottawie, zyskał sympatię dyrektor tamtejszego muzeum, oświadczając z dumą, że afera z falsyfikatami nagoniła mu widzów i bardzo się z tego cieszy, bo przedtem pies z kulawą o jego placówce na świecie na słyszał. Mamy tu do czynienia z wartością marketingową skandalu – podstawowym składniku ekonomii dzisiejszego przemysłu artystycznego. Na pewne rzeczy wydaje się duże pieniądze nie z powodu zalet artystycznych, lecz dla ich wartości marketingowej, posiadanej bądź oczekiwanej, tak jak w futbolu, filmie, muzyce pop z ich kultem idoli i fetyszyzmem marki. Podobnie rozgłos rynkowy, jaki wywołały pierwsze gigantyczne kwoty wydane na zakupy dzieł sztuki NFT, nie miał związku z ich wartością artystyczną, ale doszedł bez wątpienia do uszu każdego ciułacza na ziemskim globie. Pokpiwał sobie z tego twórca najdrożej sprzedanego dzieła, który oświadczył publicznie: „moim zdaniem, to bańka!”. „To bańka!” - ostrzegł niedawno finansista Michael Burry „Big Short”. Handlarze NFT wykorzystują artystów do pompowania kryptowalut, sprzedając bezwartościowe „magiczne fasolki”. Ale kto by się tym przejmował, kiedy z podziemi wychodzą Morloki z worami pieniędzy?

W roku 2017 włoscy carabinieri zamknęli wystawę Amadeo Modiglianiego w Palazzo Ducale w Genui. 21 obrazów, 1/3 wystawionych, okazało się fałszywych. Sto tysięcy osób złożyło pozew zbiorowy w celu odzyskania pieniędzy za bilety i podróże. „Kiedy obraz jest podróbką, brakuje mu duszy – nawet dziecko mogło zobaczyć, że to prymitywne podróbki. Biedny Modigliani...” – żalił się dziennikarzom kolekcjoner Carlo Pepi, który pierwszy zawiadomił policję o przestępstwie. Tysiąc lat temu chińscy koneserzy skarżyli się tak samo – przy okazji potyczek z fałszerzami zawsze wspomina się o duszy. Jest to ostatnia deska ratunku ludzi dobrej woli.

Niczego o duszy nie miał za to do powiedzenia Wolfgang Beltracchi, niemiecki fałszerz, specjalizujący się w podrabianu obrazów Ernsta, Campendoncka, Legera i innych modernistów. Nabrał z pełną swobodą poważne domy aukcyjne i galerie, dostarczając zawsze odpowiedniej legendy o pochodzeniu dzieł i, w razie potrzeby, archiwalnych fotografii aranżowanych we własnym studio; nb., jak wieść gminna niesie, nasi nie mniej zdolni rodacy dostarczyli swego czasu podobnych fotografii dzieł Boznańskiej. Dyrektor domu aukcyjnego Lempertz z Monachium, siwiuteńki starzec, łamiącym się głosem wyznał przed kamerami, że w tym przypadku należałoby zastosować prawo szariatu. Ku uciesze gawiedzi – film dokumentalny nakręcony przez syna adwokata Beltraka, zrobił z bezczelnego oszusta bohatera ludowego, jakiegoś Robin Hooda, który daje ostro popalić burżujom. Po wyjściu z więzienia (było lekkie, a wyrok skrócono), fałszerz żyje dostatnio w Szwajcarii, gdzie odłożył miliony i otrzymał nagrodę za cykliczny program w telewizji.

W pamiętnym roku 2017, zbiory Muzeum Meksykańskiego w San Francisco, gdy miało się ono przeprowadzić do nowej siedziby w centrum miasta, poddano fachowym oględzinom – okazało się, że tylko 4% prekolumbijskich artefaktów dało się uwierzytelnić. Dokładnie: 87 na 2000.

Pod koniec tego feralnego roku w nowojorskiej siedzibie Christies sprzedano „Salvatora Mundi”, obraz przypisywany Leonardowi da Vinci, włoskiemu humaniście i gwiazdorowi pop-kultury, za rekordową sumę niemal pół miliarda USD, wypłaconą podobno z rachunku Departamentu Kultury i Turystyki Abu Zabi. Cała sprawa wyglądała tak, jakby diabeł machnął ogonem – można o tym przeczytać drobiazgowe relacje, włącznie z szacunkami kosztów za ubezpieczenie i fracht. Wzbogaca ona nasze refleksje o ważny dział współczesnej triksterki, czyli kreatywną konserwację.

„Salvator Mundi” nie jest jednak najzabawniejszym przykładem bezecnych praktyk dzisiejszych konserwatorów, które zresztą niczym specjalnym nie różnią się od praktyk ich renesansowych kolegów (no, może poza obowiązkowym, a nabożnym unaukowieniem). W moim przekonaniu, palma pierwszeństwa w konkursie na kant stulecia należy się konserwatorom z Gemäldegalerie w Dreźnie. 24 sierpnia bieżącego roku ukazali oni światu to, co uczynili „Dziewczynie czytającej list przy otwartym oknie” – cudownemu obrazowi Vermeera van Delft. Pióro drży w dłoni, a umysł cofa się przed opisem OBRZYDLIWEGO KUPIDYNA, którego domalowano („odsłonięto”) w miejscu wibrującej światłem ściany... To bez wątpienia fałsz w guście naszych czasów.

W zeszłym miesiącu aresztowano kupca z Manhattanu, pana Merhdada Sadigha, który prowadził prawdziwą fabrykę starożytnych artefaktów z Bliskiego Wschodu – na zapleczu jego galerii odkryto ich tysięce. Odlewał je z foremek, jak do ciasta, szlifował, malował i postarzał. Na swojej stronie internetowej oferował 11 kopii tego samego starożytnego posągu, nabrał też kilka muzeów. Był pracowity i szedł na całość, w końcu – dzisiejszy rynek szaleje. Ceny od kilku do kilkudziesięciu tysięcy USD. Wpadł wskutek prowokacji agentów federalnych. Pan Sadigh wyparł się wszystkich zarzutów.

Mówi się, że Modiglianiego podrabiano na Węgrzech, a rosyjską awangardę w Izraelu – niemiecka policja aresztowała marszanda Itzhaka Zaruga, którego uznano za mózg operacji. Zarekwirowano 1800 podejrzanych obrazów, lecz zbadanie każdego z osobna przekroczyło fizyczne możliwości wymiaru sprawiedliwości. Udowodniono fałszerstwo zaledwie dwóch i pół, i po niecałych trzech latach odsiadki pośrednik wyszedł na wolność z zadowoleniem obwieszczając światu, że reszta jego towaru jest poza podejrzeniami.

Klasyków amerykańskich podrabia się w USA. Aresztowany Eric Spoutz, prócz obrazów Indiany i De Kooninga, w które zaopatrywał poważne instytucje publiczne, fałszował rachunki sprzedaży, listy marszandów, korespondencję z poprzednimi właścicielami... W zasadzie na rynku podrabia się wszystkie dokumenty – nalepki z wystaw, pieczęcie, sygnatury to banał. W zeszłym roku FBI aresztowało artystę, który w stodole w stanie Michigan fałszował amerykańskich surrealistów oraz pamiątki sportowe, w tym kije baseballowe. Malował ładnie, sądząc z reprodukcji. „Były bardzo piękne – fałszywe czy nie” – wyznała z żalem dziennikarzom Detroit News dyrektorka galerii Hirschl & Adler, którą także oszukano. – „Ktokolwiek to zrobił, jest utalentowanym artystą. To koszmar każdego dealera”.

***

W Polsce mało słyszy się o falsyfikatach. Odnieść można wrażenie, że jest to temat egzotyczny, nietutejszy. Nikt nie podrabia Boznańskiej, Malczewskiego, Stanisławskiego, Witkacego, Makowskiego, Rychter-Janowskiej, Strzemińskiego i Kobro, Winiarskiego, Nowosielskiego, Dróżdża etc. Polscy artyści nie popełniają autoplagiatów, nie antydatują swoich dzieł, nie sygnują cudzesów. Gracze rynkowi nie wiedzą, co to zmowa środowiskowa. Marszandzi oddają falsyfikaty policji i nigdy, przenigdy nie puszczają ich w obieg. Natomiast sądy nie chcą tykać się spraw o fałszerstwo – jeśli fałszerz nie puści pary, to zawsze słowo stanie przeciwko słowu, jeden ekspert powie tak, drugi nie, i co z tym począć? Dr Dariusz Wilk, kryminolog, autor cennego opracowania „Fałszerstwa dzieł sztuki. Aspekty prawne i kryminalistyczne” (2015), odnotował, że w latach 2006-2013 prowadzono u nas jedynie 30 spraw sądowych związanych z obrotem falsyfikatami na rynku dzieł sztuki. Jak to porównać z Ameryką i jej procesowym rozpasaniem? To jak porównać stację kosmiczną z ogródkiem działkowym. Nasza policja ma ważniejsze rzeczy do roboty niż ściganie fałszerzy. Istnieje mała grupka zapaleńców – prawników, kryminologów, dziennikarzy, historyków sztuki-konserwatystów, którzy spotykają się na tajnych konwentyklach, publikując z rzadka materiały z sesji i konferencji, głównie po to, by wspierać własne kariery akademickie, ale też jako szlachetne hobby. Lecz nikt ich prawie nie czyta, istna sekta!

Trochę sobie żartuję, ale jest faktem, że ilość polskich publikacji na temat fałszerstw i oszustw pokrewnych jest skromna, choć różnorodna – w ostatnich latach, prócz wspomnianej monografii prawniczej, ukazały się: znakomita antologia Ronalda D. Spencera „Ekspert kontra dzieło sztuki” (Ośrodek Ochrony Zabytków, obecny NIMOZ, 2009), źródłowe studium historyczne Marcina Jacoby „Powtórzenie i falsyfikat w malarstwie chińskim” (Instytut Konfucjusza, 2009), „Zabawy z prawem autorskim” prof. Ryszarda Markiewicza (Wolters Kluwer, 2015), „Anatomia fałszerstwa”, traktat o fałszowaniu wydany przez niżej podpisanego (Galeria Zderzak, 2016), oraz „Utracone arcydzieło. Losy obrazu »Targ na jarzyny» Józefa Pankiewicza”, detektywistyczna praca naukowa historyka sztuki prof. Michała Haacke (UAM, 2020). Jedną z przyczyn tej absencji i stagnacji jest brak powiązań muzealników z rynkiem sztuki, spowodowany zakazami ICOM-u. Ekspertów muzealnych postawiono poza rynkiem, co sprawia, że… hulaj dusza! Są to idealne warunki do uprawiania działalności przestępczej. W świetle powyższych uwag, Polska powinna być rajem fałszerzy.

Polski rynek sztuki to endemiczny rynek wewnętrzny o specyficznej strukturze. Charakteryzuje go postępująca od ćwierć wieku akumulacja kapitału, rosnące szybko obroty i duża przewaga popytu nad podażą rodzimej klasyki. Współcześni Polacy to sentymentalni nacjonaliści – chcą zbierać wyłącznie rodaków, czym różnią się zupełnie od Polaków sprzed stuleci, którzy gromadzili powszechnie dzieła obcokrajowców. Jest to wręcz nieprzyzwoite... może jakiś ukaz państwowy zmieniłby tę mentalność? Sytuację niedostatku potęguje wąski zakres czasowy jako tako klasowej produkcji polskich szkół malarskich z XIX i XX wieku. Na rynku brak zupełnie dzieł z epok wcześniejszych: średniowiecznych, renesansowych, barokowych. A na dodatek niczego nie wolno wywozić zagranicę!

Wszystko to powoduje, że polski rynek sztuki to rynek bez arcydzieł. Rabunek, który obok wymiany handlowej jest naturalnym źródłem pozyskiwania towarów luksusowych, od stuleci nie zasila naszego rynku sztuki lub zasila go w stopniu znikomym (np. obraz ołtarzowy zrabowany w 1945 z kościoła w Wielimiu, DESA Unicum, 2020). Tymczasem w krajach zachodnich rabunek był od wieków cennym uzupełnieniem produkcji rodzimej i legalnych importów. Nie najeżdżaliśmy Włoch, Francji ani Egiptu, toteż nie mamy swojego Denona ani Luwru.

Album Jadwigi Maziarskiej wydany cztery lata temu przez pewnego amatora z Krakowa, byłego senatora SLD, wstrząsnął szczupłym gronem znawców twórczości tej awangardowej artystki, przyjaciółki Tadeusza Kantora. Czyli wszystkimi żyjącymi świadkami, którzy odwiedzali jej pracownię w ostatnim okresie życia. Zauważono, że wiele obrazów w albumie to prymitywne falsyfikaty. Prędko wyszło na jaw, że produkował je przez wiele lat po śmierci artystki pewien krakowski konserwator, mieszkający przy ulicy Paulińskiej. Dostarczał je galeriom i antykwariatom jako „okazje”, lekko odrestaurowane przez siebie po rzekomym nabyciu całego zbioru na licytacji komorniczej. Chełpił się swoim procederem i zarobkami w przedszkolu, do którego odprowadzał dziecko. Wedle zeznań urzędniczki, która z ramienia gminy zajmowała się opróżnianiem mieszkania artystki (Maziarska nie pozostawiła rodziny), żadnych obrazów nie było.

O przestępstwie/przestępcy zawiadomiono NIMOZ i policję, zorganizowano konferencję w siedzibie SHS. Sprawa rozeszła się po kościach, jak zwykle. Utwory fałszerza zasiliły prywatne kolekcje i będą krążyć na rynku przez długie, długie lata, a może i stulecia. Twórczość Maziarskiej była niedoszacowana, wszystkie dzieła znajdowały się w rękach małej grupy kolekcjonerów i w muzeach państwowych. W obrocie było ich niewiele. Fałszerz mógł więc sprzedawać swoje wyroby „maziarskopodobne” jako okazje, po atrakcyjnych, niskich cenach – trafiały do rąk mniej wyrobionych zbieraczy, przekonanych, że robią świetny interes.

Ambitna sztuka Maziarskiej, którą przez dziesiątki lat uważano za artystkę drugorzędną, a przynajmniej kryjącą się w cieniu gwiazdorów Grupy Krakowskiej, była słabo opracowana. Gdyby sporządzono katalog raisoneé, fałszerz nie zdołałby naruszyć obrazu jej twórczości, zniszczyć pracy uczciwych marszandów. W Polsce brakuje jednak gruntownych opracowań, które nie pozostawiają luk w obrazie twórczości artystów. Pierwszy katalog raisoneé żyjącego polskiego malarza, czyli katalog obrazów Jarosława Modzelewskiego z lat 1977-2004, wydany piętnaście lat temu przez Galerię Zderzak, skutecznie chroni twórczość artysty przed oszustami, przyczynia się do rosnącego zaufania rynku i stałego wzrostu wartości. Są to jednak kosztowne i pracochłonne przedsięwzięcia. Na Zachodzie wydawcy konkurencyjnych katalogów raisoneé zmarłych mistrzów toczą ze sobą wielkie boje na atrybucje, co wiąże się z czyjąś stratą bądź zyskiem finansowym, i często kończy się procesem sądowym.

Aby wprowadzić podróbkę na rynek, trzeba ją autoryzować i zalegalizować. Takie starania zostawiają wyraźny „ślad”, po którym można poznać intencje aktorów inscenizacji. Jedną z najdłuższych prób legalizacji prac, budzących wielkie wątpliwości co do autorstwa, jest trwająca do dziś batalia o tzw. „Chłopców z Zachęty”. Są to dwie duże prace na papierach przypisywane Andrzejowi Wróblewskiemu, pokazane po raz pierwszy na wystawie zbiorowej w Zachęcie w 2015 roku. Ich debiutowi rynkowemu nadano ogromny rozgłos – Polityka piórem Piotra Sarzyńskiego piała z zachwytu nad wielkim odkryciem. Niżej podpisanemu odmówiono szczegółowego zbadania tych dzieł i wglądu w dokumentację konserwatorską, co wyglądało na typową zmowę środowiskową. Sprawa „Chłopców z Zachęty” ma sporo interesujących aspektów socjologicznych, a nawet politycznych, wiążąc się z zawłaszczaniem twórczości Wróblewskiego przez polską lewicę. Śmiesznostką jej usilnych zabiegów jest zwyczajowa deprecjacja autorytetu matki artysty, prof. Krystyny Wróblewskiej, którą piętnuje się jako katoliczkę i dominatorkę.

Po pięciu latach podjęto ponowną próbę legalizacji „Chłopców”. Tym razem zrobiono to zagranicą (co nb. jest częstym manewrem polskich przedsiębiorców) z pomocą kolejnej instytucji publicznej – Instytutu Adama Mickiewicza. Prezes Fundacji Andrzeja Wróblewskiego, która zorganizowała wystawę w Muzeum w Lubljanie, wystawił w jednej z sal obraz autentyczny, będący jego prywatną własnością, w otoczeniu aż trzech dużych „Chłopców” na papierach, wyglądających na dzieła cudzej ręki. Scenariusz promocji powtórzono – dziennikarka Onetu, Katarzyna Janowska, wyraziła zachwyt odkryciem nowego „Chłopca”, któremu nadano tytuł pochodzący od tytułu obrazu autentycznego. I tym razem nie ujawniono proweniencji wątpliwych prac, co jest wymogiem przy wprowadzaniu na rynek nieznanych nikomu utworów wielkich mistrzów (por.: kodeks ICOM). Fundacja przygotowuje katalog raisoneé prac na papierach Wróblewskiego. Ciekawe, czy zobaczymy w nim „Chłopców z Zachęty”, o których powiedziano całkiem trafnie, choć może mało subtelnie, że wyglądają jak koczkodany po liftingu.

Na zakończenie tych uwag – przykrych nieraz, kąśliwych, niewesołych – budująca ploteczka. Marcin Maciejowski przez wiele lat współpracował z Przekrojem, jeszcze za czasów naczelnictwa Piotra Najsztuba, i pozostawił tam wiele swoich rysunków i obrazów, wartościowych rynkowo, choć może, jak ładnie mawiali dawni Włosi, „malowanych z mniejszą miłością”. Po parunastu latach pudło z rysunkami zabrał sobie pewien pracownik Przekroju i sukcesywnie, a z wielką dla siebie korzyścią, sprzedawał je na Allegro. Rozzuchwalony powodzeniem, a niewychowany w domu rodzinnym w duchu poszanowania cudzej własności, zaczął w końcu podrabiać rysunki mistrza i wystawiać je na sprzedaż. I tego było już za dużo nawet dla tak spokojnego i tolerancyjnego człowieka, jakim jest malarz Marcin Maciejowski. Podobno skończyło się w sądzie.

***

Żyjemy w gwałtownych i niespokojnych czasach. I nic nie zapowiada, żeby miało się to zmienić. Jeszcze nigdy tylu durniów nie dorobiło się w tak krótkim czasie, a niektórzy z nich dosłownie trzymali portki w zębach. Pieniądza jest na rynku strasznie dużo, ale jest on ogromnie tani i niespokojny – jedynym wyjściem wydają się być duże inwestycje w kosmos. Sztuką nazywa się różne dziwne rzeczy, aż strach pomyśleć jakie. Socjolog systemów Luhmann uważał, że to skutek autonomizacji sfery sztuki, która sama siebie reprodukuje i porozumiewa się z innymi zamkniętymi systemami społeczeństwa funkcjonalnego wyłącznie za pomocą pieniądza i prawa. Ciekawa teoria. Jakby nie było, falsyfikat jest lustrem swoich czasów, więc może warto rzucić na nie okiem?

Jan Michalski

Polski historyk sztuki, krytyk sztuki. Wydawca i wykładowca na Uniwersytecie Jagiellońskim, specjalizuje się w zakresie krytyki artystycznej i rynku sztuki.

[1] Zhang Yanyuan (ok. 813-879) „Zapiski o sławnych malarzach” [w:] Marcin Jacoby „Powtórzenie i falsyfikat w malarstwie chińskim”, Warszawa 2009, s. 190.

[2] Mi Fu (1051-1107) „Historia malarstwa” [w:] Jacoby, s. 192.

[3] Zhao Mengfu (1254-1322), [w:] Jacoby, s. 198, przyp. 46.

[4] Shen Zhou (1427-1509), [w:] Jacoby, s. 203.

[5] Wen Zhengming (1470-1559) [w:] Jacoby, s. 202.

Pozostało 80% tekstu